poniedziałek, 11 sierpnia 2014

Rozdział 9 - Moje tenisówki dymią

Spadałem w dół. Byłem ze sto metrów nad Nowym Yorkiem. Strasznie panikowałem. To już był koniec. Martwiłem się strasznie. Co będzie z Rachel, z Obozem Herosów, ze światem? Jeżeli Uranos zdobędzie Sierp Kronosa, wszystkie potwory uciekną z Tartaru... Na zawsze.

Tym razem byłem pod jeszcze większą presją. Ledwo udało mi się przeżyć na pegazie, kiedy o mało co nie trafiły w nas kule armatnie. Przeżyłem tylko dlatego, że pojawiło się ,,Pole Siłowe"... Tarcza. Jak ona się tam znalazła? Pojawiła się zaraz po tym, jak ją sobie wyobraziłem. To mi dało dużo do myślenia.

A jeżeli ja naprawdę mam wielkie moce, o których mama mi mówiła. Może to jest moja moc: tworzenie różnych rzeczy za pomocą mojego umysłu.

Postanowiłem to sprawdzić. Właśnie teraz. Starałem się uspokoić, nawet jeśli już za kilka sekund miałem się roztrzaskać o ziemię. Zamknąłem oczy i zacisnąłem zęby. Wyobraziłem sobie tym razem coś co pozwoli mi latać.

Nie pomogło. Nic. Absolutne zero. Wciąż spadałem. Nowy York już był jakieś dwadzieścia metrów pode mną. Skupiłem się jeszcze bardziej.

- Coś, co pozwoli mi latać - szepnąłem

Nagle moje stopy zaczęły dymić... tak dymić. Trwało to kilka sekund, a nie miałem zbyt wiele czasu. Wtem z moich tenisówek wyrosły skrzydełka - małe anielskie skrzydełka. A więc to prawda. Ja naprawdę mam moce. Ale skrzydełka nie latały... Jak miałem je użyć?

Już miałem tylko ze dwie sekundy, zanim bym się roztrzaskał o ziemię. Dość tego.

- Lećcie! - krzyknąłem z całych sił - Lećcie!

Tenisówki zaczęły machać skrzydełkami. Już nie spadałem. Lewitowałem nad ziemią. Nie mogłem uwierzyć. Ja naprawdę dałem radę. Nagle zacząłem powoli opadać w dół, aż wreście stanąłem na ziemi. Odrazu poczułem się lepiej i spokojniej. Przeżyłem.

Tenisówki przestały machać skrzydełkami i znów zaczęły dymić. Tym razem jeszcze bardziej. Wtem skrzydełka zamieniły się w proch wraz z moimi butami. Teraz musiałem chodzić na boso po mieście.

- Super - mruknąłem sarkastycznie

Rozejrzałem się dookoła. Znajdowałem się w Central Parku. Byłem tu wiele razy... jeszcze zanim zacząłem samotnie wędrować. Było już bardzo ciemno. Na niebie świecił już księżyc oraz całe mnóstwo konstelacji. Ciekawiło mnie gdzie jest Rachel. Czy da radę tu dolecieć?

Nagle w oddali zauważyłem coś latającego. To był pegaz... ten którym leciałem, a na nim siedziała rudowłosa. Odrazu zrobiło mi się ciepło na sercu. Pegaz przyfrunął i stanął obok mnie. Rachel szybko wyskoczyła i... objęła mnie.

- Nic ci nie jest - ścisnęła mnie bardzo mocno - Jak dałeś radę?

Nagle się ocknęła i mnie puściła. Zrobiła kilka kroków w tył.

- Jakim cudem przeżyłeś? - ciągnęła dalej, po czym spojrzała na moje stopy - Czemu jesteś boso?

- Ygh, to długa historia - opowiedziałem jej o tym co się stało wciągu tych kilku minut. Patrzała na mnie niespokojnie. Wyglądała jakby miała za chwilę ześwirować, a ze mną też pewnie nie było lepiej. W końcu się odezwała:

- A więc ty potrafisz...

- ... tworzyć różne rzeczy za pomocą mojego umysłu - dokończyłem - Wiem, że to dziwne, ale tak jest. Też tego nie rozumiem.

- Ale Kenny - zdziwiła się - Ty jesteś synem Uranosa, Pana Nieba. To nie ma sensu. Twoje moce... i Uranosa...

- Ale o co ci chodzi? - zapytałem

- Dzieci bogów zazwyczaj odziedziczają moce od swoich boskich rodziców. A Uranos... Nikt co prawda nie zna jeszcze jego mocy, gdyż ON zniknął tysiące lat temu, ale to powinno być coś związanego... z niebem, a nie z umysłem...

Rachel miała w sumie racje. To było bezsensu. Miałem tyle pytań. Kiedy nagle...

- Czemu wyście tak szybko odlecieli? - nad naszymi głowami pojawił się inny pegaz. Siedzieli na nim Argus i Tedd.

Satyr szybko zszedł z pegaza i do nas podszedł z wesołą miną. Wyglądał na dość spokojnego, czego mu bardzo zazdrościłem.

- Nasz pegaz szybciej ruszył - wytłumaczyła Rachel - nie wiedzieliśmy jak go zatrzymać.

- No nie ważne, rozumiem - westchnął stu-oki - Ja już będę leciał. Mam dużo spraw do załatwienia.

- Już? - zdziwiłem się - ale co mamy teraz zrobić?

Już miał odlecieć, ale spojrzał na mnie piędziesięcioma parami oczu i powiedział:

- Ty dobrze wiesz, Kenny. Musisz uratować świat. Ale, wasza misja... dopiero się zaczyna. Czeka cię dużo bólu, ale musisz go pokonać... Uranosa. Powodzenia.

Wtem Argus gwizdnał i pegazy wraz z nim odleciały. Teraz zostaliśmy sami - ja, Rachel i Tedd. Mogliśmy polegać tylko na siebie.

- Hej! - zawołał Tedd - czemu jesteś na boso - zwrócił się do mnie

- Długa historia - odpowiedziałem - nie chcesz wiedzieć

Drugi raz nie chciało mi się tłumaczyć. Może kiedy indziej. Nie chciałem też, aby Tedd również patrzał na mnie jak na jakiegoś dziwoląga.

Chciałem jeszcze porozmawiać z Rachel. To co ona mówiła było naprawde sensowne. Argus wraz z Teddem przylecieli o kilka minut za szybko.

- Słuchajcie - powiedziałem - chyba pora już ruszać.

- Też tak sądze - zgodził się Tedd - a więc jaki jest nasz cel?

- Nasz cel to Las Vegas - odpowiedziałem - Dom Hazardu.

Ruszyliśmy. Czekała nas długa podróż, a na jej końcu spotkanie z moim ojcem, który tylko czeka, aby mnie zabić. Argus miał rację: Nasza misja dopiero się zaczyna.

1 komentarz:

  1. Przeczytałam kilka kolejnych rozdziałów i muszę przyznać, że jestem pod wrażeniem :D
    Naprawdę fajnie piszesz :)

    Pozdrawia Asia

    OdpowiedzUsuń